Wersja dźwiękowa:
Audio player will not be visible in the editor.
Do not centre or colour this content, as it will be done automatically.
Każdy z mieszkańców świata jest indywidualnością przeżywającą życie w unikalny dla siebie sposób, ale nikt nie jest samotną wyspą. Żyjemy w rodzinach, rodziny w społecznościach, społeczności tworzą narody, narody państwa – i to jest ŚWIAT.
Na świecie bywa różnie, w czasie pokoju wszyscy cieszą się, pracują, urządzają życie jak najlepiej mogą i nic dziwnego w tym... ale nie zawsze jest pokój i spokój.
Starsza generacja przeżyła różne chwile i z wiekiem coraz częściej wraca do nich, do tych dobrych i złych, a także chce młodszym przekazać to co najlepsze.
Dziś (szczególnie w Australii) mamy dobrobyt i powiedzmy, że nic nam nie grozi. Ci co zakosztowali koszmaru wojny, cenią sobie to najbardziej i cieszą się tym, że ich dzieci mają lepsze życie.
Młodzi może nie mają żadnej skali porównania, ale na pewno też cenią sobie – spokój życia!
Lubię słuchać i spisywać historie ludzkiego życia, o ich troskach i radościach, o poznaniu Boga i ewangelii na drodze ich chrześcijańskiego życia, a te drogi są – tak różne. Tym razem poprosiłem Halinę Walczak (z domu Waszczuk) o podzielenie się historią jej rodziny (część jest w Polsce, a część w Australii) i niech służy ona dla zbudowania tym, którzy będą ją czytali czy słuchali. A może natchnie ona kogoś do uczynienia tego samego? – czekamy na sygnał, chętnie się skontaktujemy dla utrwalenia wspomnień!
Rodzina Waszczuków podzieliła los wielu milionów Polaków. Żyli w pokoju i dostatnio na Kresach Wschodnich, nieopodal Kowna, gdzie w Kolonii Zielonej mieli sklep, sporą posiadłość ziemską leżącą po dwu stronach rzeki Turii, mieli samochód.
Wybuchła wojna, przewalił się front wojsk niemieckich prących na Wschód, a później w odwrotnym kierunku pod naporem wojsk rosyjskich. W 1943 roku posiadłość Waszczuków została zbombardowana, oni sami uszli z życiem i co mogli, załadowali na wóz i wyruszyli jako uciekinierzy na Zachód. Wędrowali prawie rok, tułali się, u przygodnych ludzi znajdywali pomoc i dach nad głową – tak dotarli do Chełmna Lubelskiego i wreszcie osiedli w Rejowcu. Tu zmarł na rękach mamy Waszczukowej najmłodszy syn Jan, mający 6 latek. W Rejowcu spędzili 3 lata, gdzie na końcu zmarł tato Waszczuk.
Rodzina wyruszyła w dalszą wędrówkę na tzw.Ziemie Odzyskane, w celu ułożenia sobie na nowo życia i tam osiedliła się w 1948 roku w Sulęcinie (zielonogórskie).
W 1953 r. Waszczukowie znaleźli się w Szczecinie i tu zaczyna się historia rodziny w zborze szczecińskim. Oddaję głos Halinie Walczak (Waszczuk).
BK
Historia poznania Prawdy, początki powstania Zboru w Szczecinie i drogie mojemu sercu – wspomnienie o Matce, Leonii Waszczuk
Rok 1954, pamiętny poranek pierwszego dnia grudniowych świąt. Mama obudziła mnie i mojego młodszego brata Romana, mówiąc – spieszcie się dzieci moje, idziemy na świąteczne nabożeństwo do kościoła (byliśmy wtedy katolikami).
Na dworze padał śnieg z deszczem, a wiatr zacinając, sprowadzał przeraźliwe zimno. W nieogrzewanym kościele dodatkowo przemarzły nam nogi. Po wyjściu z kościoła zauważyliśmy, że bardzo zmieniła się pogoda. Już nie padało, ale przyszedł mróz i wszystko co było mokre, powlókł warstwą lodu.
Samochody jechały tak wolno, jak tylko to było możliwe. Mama była zmartwiona, jak pokonamy tą drogę, która biegła coraz niżej. Po chwil zdecydowała, mówiąc; ty synku trzymaj się mamy płaszcza, a ty córko lewą ręką podtrzymuj go, a prawą ręką uchwyć się mojego ramienia i tak będziemy się posuwać krok po kroku do przodu.
Trzymając się ścian domów powoli, powoli jakoś dojdziemy.
Zmarznięci, ale szczęśliwi, bo dotarliśmy do domu, do mieszkania które nazywałam „przystanią” – bo Stasio, mój starszy brat, do którego należało to mieszkanie, otwierał serce i drzwi każdemu, kto znalazł się w potrzebie.
Wkrótce, zamieszkała z nami moja starsza siostra z mężem – Stanisławem Karaudą i ich dziećmi. W ten pamiętny dzień powrotu z kościoła, zastaliśmy gościa w domu – matkę Stanisława Karaudy, która przyjechała odwiedzić syna swojego, synową i wnuki. We dnie cieszyła swoje serce wnukami, jednak noce z powodu braku miejsca u nas, spędzała u siostry, która mieszkała w pobliżu. Te odwiedziny były dla nas wielkim błogosławieństwem od Boga.
Oto co nastąpiło; pomiędzy obiema matkami wywiązała się krótka rozmowa. Karaudowa – widzę, że dbasz o swoje dzieci, na dworze tak zimno, a ty prowadzisz ich do kościoła. Na to moja mama – tak zostałam nauczona i mam obowiązek tego samego nauczyć moje dzieci. Karaudowa – Pamiętaj, nie tędy droga do zbawienia.
Moja mama przekonana o słuszności swojej drogi, nie była zadowolona z tego co usłyszała. W jej głowie rodziły się różne myśli – przecież nie ma innej drogi, tylko ta po której idę, ta jest właściwa. Z drugiej strony inna myśl – a może ona ma rację?
Gdy po skończonej wizycie, odprowadzaliśmy Karaudową do drzwi, moja mama zapytała – jak mogę poznać tą drogę, którą ty znasz, a ja o nie nic nie wiem?... i otrzymała odpowiedź. Przyślę tu kogoś, on wam opowie.
Ten posłany – to kaznodzieja Kazimierz Lisek, „siewca” który przygotował nasze serca na przyjęcie ewangelii. Szczerze zasłuchani, z wielkim szacunkiem przyjmowaliśmy do serca każde słowo... kaznodzieja medytował w swoim sercu, cóż to za ludzie, żadnej dyskusji, może słuchają tylko z grzeczności? Czas odchodzić... żadnego zaproszenia; zaczął się modlić w duchu... a mama – chciałabym zaprosić pana znowu, tylko nie wiem czy to jest możliwe, czy pan będzie miał czas?
Tak, tak – ja przyjdę znowu... obiecał.
W mojej rodzinie nastała bogobojna atmosfera. Wysłuchaliśmy pierwszego wykładu: „Oto siewca wyszedł, aby zasiać ziarno. Niektóre ziarna padły wzdłuż drogi, i przyleciały ptaki i wydziobały je, inne padły na skalisty grunt, wzeszły, ale za mało było ziemi i słońce wypaliło je. Inne padły między ciernie, ale ciernie wyrosły i zagłuszyły je, a jeszcze inne padły na ziemię urodzajną i przyniosły plon”.
W każdą środę, kaznodzieja Lisek przyjeżdżał do nas i prowadził dalsze wykłady. Byliśmy małą grupą: mama i mój młodszy braciszek Roman, siostra z mężem i ich dzieci. W tych małych początkach, Stasio i ja byliśmy – jedyną młodzieżą.
W miarę upływu czasu, przychodzili zaproszeni goście; słuchali i odchodzili, dlaczego? I wtedy moje myśli wracały do tego pierwszego wykładu: „Siewca wyszedł, aby zasiać ziarno, gdzie chowa ziarenko swoje korzonki, jeżeli upadło na grunt skalisty? Słońce wysuszy, wypali. Co stanie się i z tym, które padnie na twardą drogę, wydeptaną nogami ludzi i zwierząt? Wędrowne ptaki, szukając pożywienia, wypatrzą go i zjedzą. A to, które padło między ciernie? To ziarenko wymaga szczególnej troski. Ciernie i chwasty muszą być wyrwane, ale delikatnie, aby nie naderwać korzonków ziarenka. Nie mogą być wycięte, bo znowu odrosną i zagłuszą wątłą roślinkę. O ziarnie, które padło na dobrą rolę Zbawiciel powiedział – to są ci, którzy usłyszeli i zachowują w sercu dobrym i prawym, i przynoszą plon, przez swoją wytrwałość.
'Leonia Waszczuk'
W szpitalu, w którym pracowała moja mama, pośród wielu koleżanek była jedna młoda mężatka – Gienia Pietruszewska. To ona zainteresowała się mamy nieobecnością w pracy, każdej soboty. Czekając na dogodną chwilę, pewnego dnia zapytała wprost – Pani Waszczukowa, dlaczego pani nigdy w soboty nie przychodzi do pracy? Na ścianie wisi plan dla każdego, ale oddziałowa zmienia go potem dla pani. Jak to jest?
Ja nigdy w soboty nie pracuję – odpowiedziała mama... i na to mam zgodę siostry oddziałowej i szefa, ale to już jest inna sprawa.
Przy następnej okazji Gienia znowu zapytała – Pani Waszczukowa, jaka to może być „ta inna sprawa”?
Ta sprawa dotyczy Prawa Bożego i mojego zbawienia.
Teraz to ja już nic nie rozumiem ... i w tym momencie Gienia zamyśliła się.
A mama – ja mogłabym panią odwiedzić z moim synem Stanisławem i na wszystkie pytania znajdziemy odpowiedź prosto ze źródła, którym jest Pismo Święte.
Gienia zgodziła się.
To ziarno padło na urodzajną glebę – bo jej serce słuchało i rozumiało te nauki.
Ale przyszedł inne czas.
Moja siostra z mężem i dziećmi, wyprowadzili się od nas. Otrzymali nowe mieszkanie w centrum Szczecina. Wdzięczni Bogu za okazaną pomoc, przeznaczyli jeden pokój na zgromadzanie się, a kaznodzieja Lisek na tym nowym miejscu rozpoczął znowu wygłaszać wykłady biblijne.
Gienia Pietruszewska przyjęła zaproszenie i przyszła, ale nie sama. Przyprowadziła męża i trzy córki: Bogusię, Marysię i Anię, a na ręku przyniosła malutką ośmiomiesięczną Weronkę.
W krótkim czasie oboje małżonkowie podjęli decyzję – będziemy święcić Sabat i przyjmiemy chrzest. I tak się stało. Dzieci przejęte tym wydarzeniem, pomagały w ostatnich czynnościach w przygotowaniu na to nowe Święto... a potem, mamo pozwól, chcemy zobaczyć zachód słońca, na pewno będzie inny jak ten w zwykłe dnie.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca obwieszczały nadejście pierwszego dla rodziny Pietruszewskich, Świętego Dnia Sabatu.
Mocny jest Bóg, który prowadzi swoje dzieci.
W tym samym miejscu pracy, Duch Święty przygotowywał serce innej kobiety... i w krótkim czasie później, jeszcze jedna dołączyła do naszego grona.
Siostra oddziałowa wezwała mamę na rozmowę – obiecałam tylko dla pani wolne soboty, a teraz jest was cztery – co zrobimy?
Ale Pan sam rozwiązał tą trudną sprawę...
Wspomnienia o mamie żyją w mojej pamięci i często powracam do nich! Jej słowa pełne radości są dla mnie pociechą w chwilach doświadczeń. „Już nie jestem sama – mówiła, Pan Bóg zatroszczył się o mnie i o moje dzieci”. Często pochylona nad Biblią, leżącą na jej dłoniach... czytała i rozmyślała, a potem z głębokim szacunkiem kładła ją na stole i modliła się na kolanach.
Kiedyś zawołała mnie po imieniu, spojrzałam na mamę, była gotowa do wyjścia. W torebce były ‘Znaki Czasu’ i Biblia – ty się masz uczyć, a ja wychodzę do ludzi, opowiadać o Bogu.
Jej pierwsze zetknięcie się z adwentystami: lata 1943-44, zaznaczone w życiorysie niejednego człowieka jako trudny czas – może ucieczka, a także niepewność losu...
Pośród wielu dni, był ten jeden... Przejeżdżaliśmy przez wioskę. O! – tam, na uboczu stoi dom – zauważyła mama. Pójdę, może otrzymam trochę żywności na wymianę. Przed ucieczką ze zbombardowanego domu koło Kowna, moi rodzice zabrali ze sobą wszystko co miało jakąś wartość – by mogło później służyć na zakup żywności.
I poszła mama razem z moją siostrą.
Po krótkiej rozmowie z gospodarzami, otrzymała żywność i chciała wręczyć zapłatę, ale usłyszała coś, co ją bardzo zdziwiło – dziś jest Sabat, Dzień Pański, nic nie weźmiemy w zamian.
Tej rozmowie przysłuchiwał się mały chłopiec – syn tych gospodarzy.
Po latach, na Zjeździe ogólnopolskim w Warszawie, przemawiał młody kaznodzieja: „ Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, do naszego domu wstąpiła pewna kobieta z córką. To był trudny czas one chciały nabyć żywność na wymianę i wtedy moi rodzice wydali świadectwo o Bogu. Później w czasie przerwy, mama i siostra rozmawiały z nim. Ten niegdyś mały chłopiec rozpoznał obydwie i wzruszony zapewnił, że kiedy powróci do domu, opowie dokończenie owego doświadczenia swoim rodzicom i w zborze”( był to pastor z tamtych wschodnich terenów) Radość i łzy dopełniły tę chwilę szczęścia.
Drugie spotkanie z adwentystami – rok 1946 Rejowiec.
Pewnego dnia przybyli do nas dwaj młodzi ludzie, Skąd przybywacie panowie? – przywitał ich mój tato. Jeden z nich przedstawił się swoim nazwiskiem – Szworak jestem – i powiedział: idziemy tak, od wioski do wioski, niesiemy Biblię ze sobą, kto chętny zatrzymujemy się i opowiadamy. Moja mama złożyła te słowa do serca...
I ten trzeci raz...
Moja siostra poznała pewnego młodzieńca o miłej powierzchowności – to był Stanisław Karauda, który został jej mężem, a w późniejszym czasie pracował w Dziele Bożym jako kaznodzieja.
W tym momencie ten opis historii naszego nawrócenia chciała bym zakończyć, dziękując całym sercem Panu Bogu za łaskę zbawienia w Jezusie Chrystusie i za Jego prowadzenie.
'Niezapomniana siostra Gąsiorowska'
Ta miła starsza siostra, która stoi pośród nas (moja bratowa Danusia, żona najmłodszego brata Romana oraz dzieci Natalia i Tomasz i ja-), jest na zawsze wpisana w naszych sercach jako przyjaciel naszej rodziny – przyprowadził ją mój brat Roman kiedy jeszcze chodził do szkoły podstawowej. To była mama jego koleżanki z klasy. Roman przychodził do nich aby zapytać jakie lekcje były zadane w sobotę. Zawsze otrzymywał rzetelną odpowiedź, jednak matka zaczęła strofować córkę, że byłoby lepiej, gdyby nie zadawała się z Żydami. Zaprosiliśmy ją do naszego domu i po zapoznaniu się z nami – w późniejszym czasie Stasio (Waszczuk) wprowadzał ją w znajomość Słowa Bożego. Przyjęła chrzest i jako wieloletni skarbnik (ok. 30 lat) służyła do końca Zborowi”.
Halina Walczak
'Pierwsza mała grupa'
'Wycieczka misyjna'
'W nowej kaplicy'
'Popołudniowe nabożeństwo w przyrodzie'
'Poszerzone nabożeństwo i wspólne zdjęcie na Wałach Chrobrego'
'Zespół instrumentalny'
'Pośród dzieci Gieni Petruszewskiej, w środku L. Waszczuk'
'Najmłodsi zboru Szczecin'
'Eugenia , Stanisław i Veronika Pietruszewscy'
'Bogusia z mężem i wnuczki'
'Syn Bogusi, Daniel Smyk z żoną Asią oraz dzieci: Oliwka i Malwinka'
'Córka Smyków - Maria z mężem Pawłem Fedorczuk oraz dzieci: Marta i Dawidek'
'Marysia Ochocka z wnuczką - córka G. Petruszewskiej'
'Gienia Petruszewska z córkami: Bogusią i Marysią'
'Syn Marii Ochockiej, Konrad z żoną Rebeką oraz córeczką Katlinką'
'Ania Stęplewska z mężem Tolkiem'
'Wnuki Tolka i Ani Stęplewskich'
'Ania z mężem w otoczeniu syna, synowej, wnuków, rodziców i siostry synowej'
'Veronika i Janusz Maliszewscy'
'Najmłodszy brat Roman (nie żyje) z żoną i córeczką'
'Stasio Waszczuk z żoną Felą"
'Stasio Waszczuk z żoną i dziećmi oraz Ania Stęplewska z synem'
'Stasio Waszczuk z córką Jolą'
Autorka wspomnień jest obecnie członkiem polskiego kościoła w Wantirnie, Stanisław Waszczuk – w polskim kościele Oakleigh.
Zbór w Szczecinie obecnie jest zupełnie inny – wiele ludzi wyjechało w szeroki świat, wiele z dawnych członków już nie żyje, ale jest to zbór prężny i liczny.
Tak się złożyło, że w Szczecinie byłem dopiero w roku 1978, gdzie jako kierownik Korespondencyjnego Kursu Biblijnego w Podkowie Leśnej prowadziłem Seminarium z kursantami, a towarzyszyli mi pastorzy: Władysław Kosowski, Piotr Heród, a w sobotę kazaniem służył Stanisław Dąbrowski. W tym czasie miejscowym pastorem był - Rudolf Kral.
Zborowi w Szczecinie życzymy obfitości łask i błogosławieństw Bożych
Komentarze
Przesylam serdeczne podziekowanie, za zamieszczenie wspomnien o Zborze szczecinskim, oraz moje pelne uznanie dla Zespolu, ktory poswieca swoj czas aby szerokie grono ludzi moglo czytac o tej historii, ktora juz minela.
Halina Walczak