Wersja dźwiękowa:
Audio player will not be visible in the editor.
Do not centre or colour this content, as it will be done automatically.
Wspomina się początek Powstania Warszawskiego 1 sierpnia 1944 roku, wyją syreny, minuta ciszy – my upamiętnimy jego upadek po 63 dniach i losy warszawiaków.
Radom, 1944 rok, początek października – jesień, chłodne dni i już zimne noce otulone mgłą... Na ulicy Klementyny 14, w budynku braterstwa Jezierskich mieściła się kaplica Adwentystów Dnia Siódmego, a w zborze było 100 członków – pamiętam to, bo na stulecie adwentyzmu mój tato zorganizował uroczystość pt.” Stu członków na stulecie adwentyzmu” i ułożył specjalną pieśń.
Obok kaplicy było mieszkanie tzn. kuchnia i jeden duży pokój, w którym mieściła się cała rodzina kaznodziei Mariana Kota, a także – był kąt dla każdego zabłąkanego i potrzebującego przygarnięcia. np. Ola Kochnowicz spała na krzesłach w kaplicy, ale miała miejsce dla siebie.
Cała posesja była ogrodzona drewnianym płotem i znajdowała się na samym końcu ulicy... dalej już tylko jakieś pola i dalej las. Na tych polach jesienią zwykle koczowały obozy cyganów, ale w 1944 roku z początkiem października, chłopiec który liczył wtedy nieco ponad 6 lat, zobaczył dziwne obozowisko. Na tych polach koczowała masa ludzi, a raczej kobiety z dziećmi i starsi ludzie. Co to jest?
Mama uświadamiała, że są to wygnańcy w Warszawy po upadku Powstania Warszawskiego. Niewiele to mi mówiło, znałem tylko wcześniej Jarosław i byłem we Lwowie w 1942 roku, ale co to jest Warszawa? Co to jest Powstanie Warszawskie?
Mama, tak jak inni mieszkańcy tej ulicy, nosiła codziennie gar ugotowanej zupy – ja się bałem tam pójść, myślałem, że to są jacyś cyganie – a nas straszono, że cyganie kradną dzieci... kradli kury i wszystko co się ruszało, bo przecież też musieli żyć!
Ludzie ci znikli... po wielu latach nastąpiły spotkania. Moja mama spotkała kobietę na zabitej wsi Ryczywół k/Kozienic, która wspominała te zupy... po rozpoznaniu mojej mamy! Miłe to było, że ktoś kogoś rozpoznał i był wdzięczny za miskę zupy........
Tak.... byli to wypędzeni ludzie z Warszawy, ludzie starsi.... dzieci.
Oddaję teraz głos dziewczynce 12 letniej (ówcześnie!), są to wspomnienia wojny i przeżytej przez nią gehenny wojny...
bk
Mój nowy mundurek
Mój nowy, szkolny mundurek z białą bluzką i marynarskim kołnierzem, wisiał przygotowany na rozpoczęcie roku szkolnego 1 września 1939 roku. Dotykałam go wiele razy, myśląc o chwili, gdy założę go na siebie. Ale ta chwila jeszcze długo nie nadeszła.
Pamiętam, gdy niemieckie oddziały maszerowały naszą ulicą Belwederską. Szli i szli. Zdawało się, że temu marszowi nie będzie końca.
Życie w szczęśliwej rodzinie zmieniło się zupełnie. Na naszym fortepianie nikt już nie zagrał wesołych melodii. W końcu instrument zamilkł na zawsze, gdy runął z trzeciego piętra, kiedy Niemcy podpalili nasza kamienicę.
Jakże różniło się moje dorastanie od wszelkich norm, które powinny dotyczyć dzieci. Nawet po tak wielu latach pewne przeżycia pozostały w pamięci.
Alarm! Umieszczona syrena na dachu budynku zrywała nas wśród nocy przejmującym wyciem. Ubranie leżało na krześle w takiej kolejności, aby móc je założyć na siebie jak najszybciej i jak najprędzej zbiec do piwnicy. Nikt mnie nie ponaglał. Byłam ubrana pierwsza z rodziny. Zostawialiśmy wszystko. Każda rzecz mogła przeszkadzać w ucieczce. Nadlatywały samoloty wroga. Huk spadających bomb ogłuszał nas. Chowałam głowę w ramionach babci, która przytulała mnie mocno do siebie. Dopiero rano widzieliśmy ogromny lej na jezdni przed naszą kamienicą. W oknach nie było ani jednej szyby. Ale żyliśmy!
Ktoś poradził nam, aby udać się do pobliskiego domu adwentystów, to nam pomogą. I tak się stało. Przyszli dwaj panowie od nich i pracowali nad wstawianiem szyb w nasze okna. Byli dokładni i nie śpieszyli się, ale za to opowiadali o Jezusie i swoim Kościele. Zapraszali też na nabożeństwa, aby tylko posłuchać. Dużo później dowiedziałam się, że ci panowie to bracia Rafanowicz i Chmielewski. Byłam świadkiem ich rozmów, ale wtedy były dla mnie za trudne. A poza tym byliśmy rodziną katolicką. Moja ciocia Janka Dąbrowska była solistką w kościele św. Michała na Mokotowie. Często słuchałam, jak jej ciepły głos rozlegał się z chóru tego wielkiego kościoła. Adorowana było przez chórzystów i księdza proboszcza. Jak ona mogłaby pójść do jakiejś sekty, mawiała moja ukochana babcia. Niezbadane są jednak wyroki Boże. A jednak poszła, choć była bardzo wierząca i praktykująca. Chciała tylko zobaczyć. Adwentystyczna kaplica znajdowała się wówczas w Alejach Jerozolimskich w centrum miasta. Te wizyty „u nich” zdarzały się coraz częściej. Zaczęło się cioci tam podobać. Nawiązały się tez przyjaźnie z Olgą Kochnowicz, Wierą i jej mężem Jerzym Gawrylukiem, flecistą. W domu pojawiła się Biblia. Przyjaciele ze św. Michała nie dawali spokoju, tłumacząc cioci, co złego zrobiła. Ksiądz nawet odprawił mszę w intencji jej nawrócenia. Widziałam jaką walką toczyła ze sobą. A w domu? Wszyscy byli przeciwni jej decyzji i jednogłośnie uważali, że przynosi wstyd rodzinie. Bardzo kochałam ciocię, ale również bardzo kochałam babcię, wujków i mojego tatę. Modliłam się tak jak umiałam, aby zapanował spokój w naszym domu. Wystarczyło wojny wokół.
W niedzielne popołudnia w kaplicy odbywały się odczyty religijne. Pod pozorem pójścia na spacer, ciocia zabierała mnie tam ze sobą. Zaczęłam odkrywać zupełnie nieznane mi rzeczy. Ciocia przez pięć lat chodziła do adwentystów i ciągle czytała Biblię, aż wreszcie na kilka dni przed Powstaniem Warszawskim przyjęła chrzest z rąk brata Czembora.
W tym czasie w naszym domu zaczęły pojawiać się nieznane mi dotąd osoby. Mówiły cicho i w skrytości słuchały radia na strychu budynku, czuwając, aby nikt nie nadszedł. Bawiłam się z dziećmi na podwórku, ale gdyby pojawili się niemieccy żołnierze, miałam niezwłocznie powiadomić o tym naszych „gości”. Kilka razy skutecznie przydała się moja obserwacja. Do naszej kamienicy czasem przychodzili też tajniacy i wyprowadzali naszych sąsiadów, często bezpowrotnie. Byłam świadkiem aresztowania mojego wujka Konstantego, którego wywieziono do obozu koncentracyjnego w Stuthoff.
Dorastałam w bardzo szybkim tempie. Moje wchodzenie w dorosłość było pełne stresów, obaw o bliskich i po prostu dziecięcego strachu.
Późną jesienią otworzono szkoły. Te duże, były zajęte przez niemieckie wojsko. Dzieci ulokowano w różnych miejscach. Ja trafiłam do sporej willi przy ul. Górskiej 9. Budynek był własnością Kościoła Adwentystów. Nie pamiętam co stało się z jego lokatorami. W poszczególnych pokojach były klasy, a z dawnej kaplicy zrobiono salę gimnastyczną. Nie wolno było uczyć się historii i geografii, ale ja uczyłam się na tzw. tajnych kompletach, za dużą szafą, którą woźny zastawiał drzwi pokoju. Zakazane książki zostawialiśmy w piecu, w którym nigdy nie palono.
Nadszedł 1 sierpnia 1944 rok. W Warszawie wybuchło Powstanie. Na naszym podwórku oddział powstańczy szykował się do walki z okupantem. Było ich wielu. Młodzi i roześmiani, bo przecież najwyżej za trzy dni wygonią wroga. Dla wielu z nich zabrakło jednak broni. Reszta poszła walczyć. Widziałam ich potem leżących bez życia, a Powstanie trwało nie trzy, ale sześćdziesiąt trzy dni.
Naszą kamienicę spalono. Oczami duszy jeszcze dziś widzę płomienie buchające z naszych okien i ten huk walących się stropów. Zostaliśmy bezdomni i zupełnie bez niczego. Na schronienie pozostały piwnice. Wszyscy mieszkańcy stłoczeni w ciasnych piwnicach bez wody i jedzenia, w milczeniu lub głośnych modlitwach próbowali jakoś przetrwać.
Budynek adwentystów znajdował się prawie obok nas. Tam przygarnięto ciocię i całą naszą rodzinę. I znów zbiegły się nasze drogi z tymi, którzy wierzą inaczej. Nie było już podziału na „my i oni”. Byliśmy jedno. Okazano nam wiele serca i przygarnięto do chwili, gdy wokół wszystko stało w ogniu. W sąsiedztwie płonęła willa generała Sikorskiego, a naprzeciwko fabryka gumy. Od gorąca i dymu zaduszało nas dosłownie. Ale mimo to w sobotę w hollu budynku odbyło się nabożeństwo. Modliliśmy się aby Bóg zachował nas przy życiu.
Po pewnym czasie wróciliśmy do swojej piwnicy. Wokół toczyły się zacięte walki, a nasz spalony dom przechodził raz w posiadanie powstańców a raz wroga. Aż pewnego dnia Niemcy zaczęli rzucać tzw. „dymne granaty” w wejściu do piwnic. Wszyscy w popłochu rzucili się do drugiego wyjścia aby wyjść na powierzchnię, ale tam stali już uzbrojeni żołnierze z karabinami gotowymi do strzału. Odbierali wszystkim złoto – obrączki, pierścionki, łańcuszki i zegarki. Zagrozili śmiercią, jeśli ktoś cokolwiek zatrzyma. Gdy przed nami była tylko jedna osoba, zrobiłam coś, co może uczynić tylko dziecko, które nie wie, że istnieje śmierć. Chwyciłam dłoń cioci i wsunęłam to co trzymała, do swojego bucika z cholewką. Nikt tego nie zauważył. Przeszukiwano nam kieszenie. Cioci twarz była koloru bordo. Uratowany pierścionek i zegarek ze złotą bransoletką, pomógł nam później przetrwać na wysiedleniu.
Po ograbieniu ludzi postawiono nas pod ścianą dawnej apteki. Naprzeciwko stanęły karabiny maszynowe, za którymi stali oprawcy. Wiedzieliśmy, że nadszedł nasz koniec. W głębi serca wszyscy modlili się. Panowała cisza, rzec by można grobowa. I wtedy głośno zapłakałam. Nagle jeden z obecnych oficerów podszedł do mnie i powiedział po polsku: „Nie bój się będziesz żyla”. Wyjął z munduru fotografię i dodał: „Ja też mam taką córkę”. Skinął na żołnierzy, a oni wyprowadzili te karabiny. Płacz obcego dziecka wzruszył wroga. Przypomniał mu, że też ma rodzinę. Dziś wiem, że było to prowadzenie Boże. Musiałam żyć.
Po zwałach gruzu przeprowadzono nas do pobliskich Królewskich Łazienek, do których – należy wspomnieć - przez całą okupację Polacy mieli zakaz wstępu. Tym razem nie był to jednak upragniony spacer po pięknym parku. Na miejscu czekały na nas drewniane baraki z piętrowymi pryczami. Spędziliśmy tak kilka dni. W tym czasie przebywająca z nami Olga Kochnowicz zachorowała. Ponieważ podczas wojny przyswoiłam sobie wiele niemieckich słów, stałam się tłumaczką Olgi, która chciała prosić Niemców o umieszczenie jej w szpitalu. Gdy zbliżaliśmy się do budynku dowództwa naszej eskorty natknęłyśmy się na, przybyły właśnie do Łazienek, transport wielu poległych żołnierzy niemieckich. Ta sytuacja wykluczyła jakiekolwiek rozmowy o udzielenie pomocy dla Olgi. Dziś wiem, że wykazałyśmy się daleko idąca naiwnością, bowiem w pobliskim szpitalu przy ul. Chełmskiej w czasie Powstania dokonano rzezi, rozstrzeliwując wszystkich pacjentów wraz z personelem.
Nie mogę nie wspomnieć o innym zdarzeniu. Następnym etapem naszego exodusu była droga do kolejki szynowej, która miała nas odtransportować do obozu w Pruszkowie. Między nami była sąsiadka poparzona od wybuchu chemikaliów. Była cała obandażowana i sztywna jak mumia. Jej córka, siedemnastoletnia wówczas, nie dawała rady nieść matki. I wtedy, jeden z eskortujących nas Niemców swój karabin powiesił tej córce na ramieniu, a sam wziął tę ciężką i poparzoną kobietę na swoje ręce. I tak niósł ją na dworzec. Gdyby tego nie zrobił, została by zastrzelona. Nigdy nie wiemy, kiedy na naszej drodze stanie Boży Anioł, który poda nam rękę. Często potem myślałam: dlaczego to zrobił? Dziś rozumiem, że jeśli jest to wola Boża, nawet w niewiarygodnej sytuacji przyjdzie pomoc.
Po tak wielu tragicznych przeżyciach czekały nas następne. Przechodziłam ciągle szkołę szybkiego dorastania, chociaż byłam przecież dzieckiem, które powinno jeszcze bawić się lalkami, śmiać się i być szczęśliwą.
Ludzka fala wlała się do ogromnej hali kolejowej w podwarszawskim Pruszkowie. Niezliczona rzesza warszawiaków, których pozbawiono miasta, domu, mienia i godności, a nawet pozbawiono wolności. Nie wiedzieliśmy co z nimi będzie. Wiele dni spaliśmy na gołym betonie, oparci o siebie nawzajem. Male dzieci ciągle płakały. Matki nie miały dla nich mleka. Pewnego dnia wypędzono nas na zewnątrz hali. Tam postawiono duży stół, za którym stanęli nasi niemieccy „sędziowie” i ruchem ręki decydowali czy mamy przejść na lewą, czy na prawą stronę. Prawa skazywała ludzi na obozy np. Auschwitz. Moja koleżanka, rówieśniczka tam właśnie się znalazła. Lewa strona przeznaczona była dla starców i matek z dziećmi. Wszyscy oni mieli trafić na wygnanie jak najdalej od Warszawy.
Wreszcie przyszła nasza kolej i stanęłam wraz z ciocią przed zbrodniczym trybunałem. Rosły Niemiec, główny „sędzia” wskazał nam prawą stronę. Nagle inny z nich, zaprotestował i wskazał lewą. Zaczęli się kłócić, a my z bijącym sercem czekałyśmy na wyrok. Wreszcie ten pierwszy machnął ręką, na zasadzie „a niech ci będzie”, i łaskawie wskazał lewą. Dlaczego ten Niemiec stanął w naszej obronie? Podobne pytanie już kiedyś zadałam. Może też miał taka córkę jak ja? Ulitował się nad mizernym, młodym stworzeniem i jak zapewne sądził, jej matką. Jestem pewna, że to było Boże prowadzenie. Znów musiałam żyć. Moi wujkowie trafili na prawą stronę i wywieziono ich do obozu w Berlinie. Mój tata do obozu w innym mieście.
Po „wyroku” załadowano nas do tzw. świńskich wagonów i zaryglowano. Nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą. Jechaliśmy w zamknięciu, bez picia, jedzenia i możliwości załatwiania fizjologicznych potrzeb. To przechodziło ludzkie możliwości. Wreszcie mężczyźni wywiercili scyzorykami dziurę w drewnianej podłodze na środku wagonu. Dodać muszę, że wśród obecnych panowała czerwonka. Pozwólcie drodzy czytelnicy, że oszczędzę wam dalszego opisu…
Po kilku dniach podróży nieoczekiwanie uwolniono nas z transportu na dworcu w Kielcach.
Po wielu perypetiach babcia, ciocia i ja znalazłyśmy schronienie w domu pani Jeżewskiej, żony polskiego oficera, którego we wrześniu 1939 roku Niemcy zastrzelili na progu własnego domu. Spałyśmy w salonie na dwóch pęczkach słomy. Tej szlachetniej kobiecie zabrano wcześniej wszystkie meble.
Pewnego dnia, gdy w domu była ciocia Janka, mały syn gospodyni, służąca pani Jeżewskiej Ania i ja, w okolicy rozpoczęła się łapanka. Żołnierze rozbiegli się po domach. Ania schowała się na strychu, a ja pobiegłam z ciocią do kurnika. Ona stanęła przy ścianie, a ja zakryłam ją snopkami żyta i zakazałam, by nie wychodziła z ukrycia, aż jej powiem. Sama udałam się do domu. Za chwilę usłyszałam walenie do drzwi. W progu stali uzbrojeni Niemcy. Gdzie są rodzice? – pytali. W pracy – odpowiedziałam i zaraz jeden z żołnierzy przyłożywszy mi karabin do pleców, kazał iść na strych. Trudno sobie wyobrazić co czułam. Z pozornym spokojem weszłam na górę i stanęłam. On rozejrzał się dookoła i dalej trzymając lufę karabinu na moich plecach, kazał zejść na dół. Nie znalazł Ani! W kuchni, pchając mnie ciągle lufą, kazał położyć się na podłodze i unieść kapę okrywającą łóżko. Nikogo tam nie było. Szukali partyzantów. Nieproszeni „goście” wreszcie opuścili dom, a ja usiadłam na schodkach ganku. Ale to nie był koniec strachu. Nagle jeden z wojskowych otworzył kurnik i bagnetem nałożonym na karabin zaczął głęboko dźgać snopki, pod którymi ukryłam ciocię. Chyba nigdy w życiu nie bałam się tam bardzo, jak wtedy. Jakaś niemoc ogarnęła moje nogi i nie mogłam wstać. Myślałam, że to koniec. Po odejściu Niemca szybko odrzucałam na bok snopki i wołałam: Ciociu, ciociu! I ona odezwała się. Przeżyła, gdyż zmęczona staniem chwilę wcześniej przykucnęła. Ostrze bagnetu uderzało tuz nad jej głową. Przypadek? Szczęście? Ja wiem, że była to ochrona Boża. To Bóg ją ocalił!
Dni na wygnaniu szybko mijały bez wieści od reszty mojej rodziny. Czy żyją? Chyba to wymodliłyśmy – przeżyli! Spotkaliśmy się z nimi już po wojnie w Warszawie. Ogromnie wychudzeni, wyglądali jak ludzkie cienie.
Dalsza nasza wędrówka, ludzi bez adresów, bez mienia i perspektyw, zawiodła nas do Radomia. Dowiedziałyśmy się, że tam jest zbór adwentystów. Spotkałyśmy tam pastora Mariana Kota i jego żonę Paulinę i ich dwóch synów – Zdzisława i Bogusława. Otworzyli dla nas swój skromny dom, zapraszając na sobotnie obiady i otoczyli opieką. Moja babcia zupełnie zmieniła zdanie o adwentystach. Polubiła tę rodzinę. Można było tam znaleźć radę, pocieszenie i miłość, choć sami będąc uchodźcami z Kresów mieli tak niewiele. Ciepło tej rodziny i radomskiego zboru przywracało nas do życia. Zachowałam też w pamięci rodzinę braterstwa Jezierskich, którzy okazali nam wiele serca, siostrę Pytaś z córkami, które pozwoliły nam u siebie jakiś czas mieszkać, również wspominam braterstwa Molendów, Górskich oraz braci Grabowskiego i Wójcickiego, a także rodzinę Hoffmanów i Wachnickich.
Pragnę dodać, że właśnie w Radomiu, niedługo potem doszło do spotkania aktywistów, które było zalążkiem organizowania powojennych struktur Kościoła w Polsce. Tym samym radomski zbór wpisał się w historię ogólnopolskiego adwentyzmu.
W 1945 roku pastor Marian Kot został powołany do organizowania struktur Kościoła na tzw. Ziemiach Odzyskanych i wyjechał wraz z rodziną do Bydgoszczy, jako pierwszy przewodniczący Diecezji Zachodniej. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że po latach losy naszych rodzin znów się zbiegną. W 1957 roku zostałam żoną Zdzisława, najstarszego syna braterstwa Kotów.
Po zakończeniu wojny wróciliśmy do Warszawy, gdzie na gruzach rozpoczynaliśmy nowe życie. Bez prądu i wody. W ocalałych ścianach widniały wyrwy od armatnich wybuchów, a w oknach znów nie było ani jednej szyby. W zagruzowanej piwnicy odnalazłam metalową wizytówkę z naszych drzwi na trzecim piętrze kamienicy. Wszystko inne pochłonął ogień.
To co napisałam jest wspomnieniem drogi trudnego dzieciństwa. Wszystko to jest prawdą, a nie fikcją literacką. Również drogą do poznania Bożej miłości, wyrażającej się w opiece nad nami, zdawałoby się w chwilach bez wyjścia.
Byłam dzieckiem z wojennej pożogi, ale przeżyłam i wróciłam nawet do dwóch domów. Tego, w którym zamieszkałam i warszawskiego zboru. 7 grudnia 1956 roku przyjęłam chrzest święty. Ciocia Janka śpiewała teraz ku chwale Bożej w zborze warszawskim. Akompaniował jej zawsze muzyk Orkiesty Polskiego Radia, flecista Jerzy Gawryluk.
Śpiewa Janina Dąbrowska, akompaniuje na flecie – Jerzy Gawryluk
Jako pedagog i nauczyciel oraz matka czworga dzieci ze szczególną wrażliwością spoglądam wstecz i jestem wdzięczna Bogu za to, że ich dzieciństwo upłynęło w spokoju i radości, choć te lata też nie były łatwe.
Każdego roku w sierpniu i we wrześniu wracamy do tamtych dni. Dla młodych to daleka historia, której karty już dawno pożółkły. Ale dla mnie to wciąż żywa i trudna lekcja życia, zakończona egzaminem, jakże wczesnej dojrzałości.
© Krystyna Kot, wrzesień 2011
Krystyna i Zdzisław Kotowie
Paweł Kot – artysta malarz, Afryka Południowa. http://www.pawelkot.com/
Piotr Kot – kierownik produkcji telewizyjnej „ GŁOS NADZIEI”
Małgosia Romanowska – recepcjonistka w Wyższej Szkole Teologiczno-Humanistycznej, Podkowa Leśna
Jan Kot – redaktor naczelny Ośrodka Radiowo-Telewizyjnego „GŁOS NADZIEI”
webmaster i redaktor www.adwentysci.waw.pl
Chcesz posłuchać więcej o ostatnich chwilach Powstania Warszawskiego, słuchaj tutaj:
Audio player will not be visible in the editor.
Do not centre or colour this content, as it will be done automatically.
Audio player will not be visible in the editor.
Do not centre or colour this content, as it will be done automatically.
Komentarze