W Kościele | Wydane 2009/05/06

Wspominając KATYŃ...

Wspominamy rodzinę Ostapowiczów.

KATYŃ - Golgota Wschodu...

                                                                                      

„...związali drutem człowiekowi ręce
I wyśmianego kładli w płytkie groby,
Żeby nie wyzwał prawdy w testamencie
I już na zawsze był anonimowy..."
Czesław Miłosz - „Gwiazda Piołunu"


Mówiąc „KATYŃ" - myślimy o pomordowanych na „nieludzkiej ziemi" wiosną 1940 roku tysięcy polskich jeńców wojennych. Los tych tysięcy Polaków w Rosji podzieliło kilku adwentystów - między innymi Artur i Mieczysław Ostapowiczowie oraz kilku przyjaciół adwentyzmu.

Mieczysław Ostapowicz

Por. rezerwy Mieczysław Ostapowicz był wieloletnim wykładowcą w Seminarium Duchownym w Kamienicy na Śląsku, w roku 1939 został powołany przez kierownictwo kościelne na stanowisko rektora. Wraz z wybuchem II Wojny Światowej zmobilizowany, zginął wraz z dwoma braćmi, oficerami Wojska Polskiego, w Katyniu.

Zwróciłem się z prośbą o wspomnienie o Katyniu i rodzinie do Krystyny Varzonek (Wawrzonek) z domu OSTAPOWICZ - mieszkającej obecnie w Sydney.


Krystyna, żona pastora Romualda Wawrzonka stała u jego boku od 9 stycznia 1952 roku. Mają jedną córkę Małgorzatę, z którą mieszkają obecnie w Sydney.


Braterstwo Wawrzonkowie przybyli do Australii w 1963 roku i zamieszkali w Newcastle. W roku 1975 pr R. Wawrzonek objął polski kościół adwentystyczny w Oakleigh - Victoria. W 1981 r. pr Wawrzonek został pastorem nowo założonego polskiego kościoła adwentystycznego Dandenong.


Przed odejściem na emeryturę udało się pastorowi przy wsparciu żony Krystyny i zborowników zbudować nowy kościół - tętniący do dziś pełnią życia.

O pastorze było wspominane nie raz, dziś skoncentrujemy się na tej cichej bohaterce sukcesu pastora Romualda - Krystynie Wawrzonek i Jej rodzinie. Oto kilka kart historii...


Rodzina Ostapowiczów

Artur Ostapowicz

Kapitan Artur OSTAPOWICZ urodził się 6.1.1897 r. w Czerniowcach - Rumunia. Wychowany był w duchu patriotycznym. Jako młody ochotnik wstąpił do Legionów Polskich do II Brygady. Ciężko ranny, po wyzdrowieniu wrócił na front. Po odmowie złożenia przysięgi na wierność Austrii był internowany, następnie uciekł z innymi przez Rosję aż do Murmańska. Tu wstąpił do polskich oddziałów walczących z bolszewikami. Po ewakuacji przez Szkocję wrócił do Polski. Po kampanii 1919-1920 pozostał w służbie czynnej jako oficer zawodowy. Najdłużej służył w 64 pułku piechoty w Grudziądzu, a od sierpnia 1934 r. do września 1939 r. został przeniesiony do D.O.K. IV w Łodzi.

W 1921 r. ożenił się z Werą Hausner i miał troje dzieci: Krystynę, Adama i Ewę. Żona, a moja mama mgr farmacji przetrwała z dziećmi całą okupację niemiecką pracując w aptece w Łasku i tu zginęła w ostatnim dniu wojny, w czasie bombardowania Łasku, wraz z najmłodszą córką Ewą.


Od września 1939 r. otrzymaliśmy od ojca jedyny list pisany w Kozielsku 21.11.1939 r. do ciotki w Warszawie, ponieważ ojciec nie wiedział, co z nami się dzieje. Myśmy, będąc rodziną wojskowego, byli ewakuowani ze stałego miejsca zamieszkania. Pomimo wysłanych wielu listów i paczek - nie otrzymaliśmy żadnej wiadomości. Dopiero w Kurierze Warszawskim z dnia 3 czerwca 1943 r. wyczytaliśmy, że pomiędzy zamordowanymi oficerami w Katyniu rozpoznano naszego ojca. Znaleziono przy nim pocztówkę - pierwszą wiadomość, jaką posłaliśmy ojcu z Łodzi, po powrocie z ucieczki.



Był to dla nas wielki wstrząs i tragedia, gdyż żyliśmy nadzieją, że jest przy życiu i kiedyś wróci. Był on bardzo cenionym i kochanym przez swoich podwładnych i przełożonych, ze względu na swój kryształowy charakter - tak był określany.

Szkic historyczny - Rodzina Ostapowiczów

Miesiąc kwiecień każdego roku jest poświęcony wspomnieniom o Katyniu - w tym roku mija 69 lat od tragedii związanej z II Wojną Światową, która wybuchła 70 lat temu; wojna, która swymi rozmiarami przewyższyła poprzednie wojny, a swymi konsekwencjami sięga do dziś. Niewielu już jest żywych świadków tych zdarzeń. Pozostają tylko opisy i statystyki. Wojna ta szczególnie dotkliwie dotknęła naszą rodzinę. Chociaż byłam w okresie dzieciństwa i wczesnej młodości, lata 1939 - 1945 są bardzo żywe i stoją jasno w mojej pamięci.

Najpierw wybuch wojny, jej ogłoszenie, że Niemcy naruszyły naszą zachodnią granicę, ewakuacja, pożegnanie z ojcem - wszystko działo się jakby na raz w bardzo przyspieszonym tempie. Widzę to jak na obrazie... Wychowani już (moje pokolenie) w czasie 20-lecia niepodległości po I Wojnie Światowej, w kraju, który dokonał bardzo wiele w tak krótkim czasie. Ujednolicił prawo, zorganizował edukację i wszystkie inne dziedziny życia w kraju, który przez lata w przeszło 150-letniej niewoli był pod różnymi wpływami: Niemiec, Austrii i Rosji. Zbudowano Gdynię i okręg przemysłowy; wychowano nas w szkołach w bardzo patriotycznym duchu. Chociaż moja mama w rzeczywistości była Austriaczką, urodzona w Rumunii, a wychowana i wykształcona we Lwowie (jak na owe czasy było to niezwykłe - jako kobieta, posiadała wyższe wykształcenie farmaceutyczne). Uważała się za Polkę i pozostała nią mimo nacisków okupanta by przyjęła tak zwaną Volkslistę

Cała rodzina ojca (a była duża, bo dziadkowie mieli 12 synów i tylko jedną najstarszą córkę) była wychowana w dawnej Austrii, początkowo na terenach Rumunii tj. w Czerniowcach i okolicy. Dziadkowie mieli tam swoje posiadłości, które po wojnie częściowo sprzedali i przenieśli się do Leszna k.Poznania. Tam kupili sobie piękną willę i duży dom czynszowy, w którym były mieszkania do wynajmowania. Dziadek był już wtedy na emeryturze. W księstwie austriackim piastował jakąś dość wysoką pozycję w kolejnictwie.


W okresie tuż przed II Wojną Światową, kiedy wyjeżdżało się zwykle na święta, cała rodzina dziadków przyjeżdżała do Leszna. Prawie wszyscy synowie (oprócz córki i 2 najmłodszych) byli oficerami Wojska Polskiego w służbie czynnej albo w rezerwie. Najstarszy z nich mój ojciec Artur był kapitanem piechoty, zginął w Katyniu, a był w obozie Kozielsk. Posiadał najwyższe odznaczenia bojowe w Polsce: Virtuti Militari, Krzyż Niepodległości z Mieczami, Krzyż Walecznych i inne.

Drugi brat (mój stryjek) Stach, podpułkownik artylerii -stopień ten zdobył tak wcześnie - bo był wynalazcą w dziedzinie artylerii i wiem, że ponoć ten wynalazek Polska sprzedała Francji. On jedyny z moich stryjów dostał się do niewoli niemieckiej i przeżył, a potem pozostał poza granicami. Był odznaczony za swoje zasługi odznaczeniami angielskimi i oferowano mu obywatelstwo angielskie (co łączyło się z korzyściami finansowymi - pensja), ale nigdy nie przyjął obcego obywatelstwa. Umarł w Niemczech, był żonaty, nie mieli dzieci. Ze swoją żoną spotkał się w obozie jenieckim, gdzie ona dostała się jako oficer z powstania warszawskiego. Witold był porucznikiem kawalerii - zginął razem z oficerami w Katyniu. Przebywał w obozie Starobielsk.

Trzeci z braci Mieczysław podporucznik rezerwy, inżynier, a potem pierwszy adwentysta w rodzinie więziony był w obozie Starobielsk i zginał razem z oficerami Katynia. Przez stryja Mieczysława prawda adwentowa dotarła do rodziny Ostapowiczów i przyniosła wielkie zmiany w życiu niektórych z nich.

Otóż mój stryj „Mieczek" uczęszczał jako student na politechnikę we Lwowie. Tam już mieszkali nasi rodzice - i tam we Lwowie ja się urodziłam. Stryj „Mieczek" poznał adwentystę br. Andrzeja Maszczaka i dzięki niemu przyjął adwentyzm. Wszystkie wiadomości o Bożej Prawdzie przywiózł do domu rodziców - do Leszna. Babcia natychmiast zareagowała pozytywnie, twierdząc że „Mieczek" ma rację i przyjęła tę naukę z całego serca i stała się gorliwą adwentystką w rodzinie. Wraz z babcią Eugenią Ostapowicz ochrzciła się również jej córka - Marylka (moja ciocia) oraz dwóch najmłodszych synów - Jerzy i Jan (moi stryjowie), którzy wtedy byli uczniami gimnazjum i starsi tylko o 3 i 5 lat.

Babci krewny był wyższym dostojnikiem w hierarchii kościoła katolickiego w Poznaniu i babcia po rozmowie z nim ponoć mocniej się utwierdziła w Prawdzie Adwentowej. Rzekomo miał powiedzieć: "gdybym oficjalnie wyznawał taką prawdę to moi parafianie zabili by mnie za to". Babcia bardzo gorliwie wyznawała swoją wiarę, a przyłączenie się do zboru adwentowego i do nowego stylu życia nie było łatwe, bo nagle stała się „dziwowiskiem" w społeczeństwie, w którym dotychczas się obracała.

W Lesznie rodzice należeli do elity mieszkańców tego miasta. W domu odbywały się liczne i duże przyjęcia, przychodzili oficerowie i ich rodziny stacjonujące w tym mieście i... nagle wszystko się zmieniło. Dziadek był temu przeciwny, ale dał babci wolność wyboru; choć sam przez jakiś czas bardzo oficjalnie uczęszczał do kościoła zabierając ze sobą dwóch najmłodszych synów Jurka i Janka.

Z czasem w Lesznie była już duża grupa wierzących i babcia oddała część swego mieszkania na kaplicę zborową. Do kaplicy tej wchodziło się z boku domu. Wejście było przez ogród po szerokich schodach do małego przedpokoju, z którego wchodziło się do kaplicy (był to bardzo duży pokój z kamienną posadzką). Pamiętam, że zbierało się tam ok. 30 osób lub więcej. Wejście do dalszego mieszkania, które było połączone z tym kamiennym pokojem było zamknięte, a zasłaniał je z drugiej strony (od mieszkania) duży kilim i nie było widać, że za kilimem są drzwi. Pamiętam jak jednego razu (a miałam już wtedy 7 lub 8 lat) jak wyszłam z nabożeństwa (gdy byłam na wakacjach u dziadków), weszłam niespodziewanie do mieszkania i zobaczyłam dziadka podsłuchującego przez zamknięte drzwi z uchylonym kilimem - o czym mówią w kaplicy. Zauważyłam, że był bardzo zainteresowany. Nota bene dziadek przyjął chrzest, ale dopiero w Bielsku, gdzie dziadkowie wyjechali uciekając z Leszna.

Babcia oddała też dwa pokoje gościnne na piętrze, do których był też wstęp przez to samo wejście co do kaplicy, na mieszkanie dla pracownika. O ile dobrze pamiętam, mieszkały tam siostry: Scheffer i Wairauch. Do Leszna wtedy przyjeżdżali pastorzy, którzy zatrzymywali się u dziadków. Ja z tego czasu pamiętam pastorów: Ferdynanda Dzika i Aleksandra Kruka.

Wojna rozproszyła całą rodzinę. Z dziesięciu żyjących dorosłych braci (jeden wcześniej zginął w obronie Lwowa, jeden umarł będąc dzieckiem) zginęło sześciu - pozostało czterech, w tym dwóch byli adwentystami. Obydwoje dziadkowie umarli w czasie wojny.

Adwentyzm przyjęła też moja mama (Wera) w Łodzi na wiosnę 1939 roku. Równocześnie z nią nasza gosposia, która wtedy brała lekcje biblijne razem z moją mamą. Udzielał je br. Kazimierz Nowicki, pracujący wtedy w Łodzi. Z lekcji tych korzystał też mój ojciec Artur, który już wtedy liczył się z tym, że wystąpi z wojska i przyjmie chrzest. Adwentystami więc byli już: dziadkowie Mikołaj i Eugenia Ostapowiczowie, ich córka Maria i synowie Mieczysław i jego żona Wanda, Zygmunt i jego żona Krystyna, Jan i Jerzy i jego żona Hildegarda, moi rodzice Wera i Artur i ja tzn. Krystyna. Wera (moja mama) zginęła razem z 13 letnią córką Ewą, w ostatnim dniu wojny w czasie bombardowania Łasku 18 stycznia 1945 r.

Dziś do tego pocztu adwentowego rodziny Ostapowiczów doszły dzieci Hildegardy i Jerzego - Barbara, Borys i Bianka; syn Wandy i Mieczysława - Andrzej (obecny red. techniczny „Wiadomości Polonii Adwentystycznej" w Australii; syn Krystyny i Zygmunta - Jerzy (lekarz gastrolog i wykładowca na Gold Coast); Eva Małgorzata - córka Krystyny i Romualda Wawrzonków (Varzonek) oraz dzieci i wnukowie - czwarte i piąte pokolenie Mikołaja i Eugenii.

W rodzinie Ostapowiczów prawda adwentowa rozwija się od 80-ciu lat! Oto zestaw zasłużonej rodziny Eugenii (z domu Czepita) i Mikołaja Ostapowiczów:

 

Maria nauczycielka 12.10.1895 r 26.09.1969
Artur kpt. Wojska P. 06.01 1897 r † KATYŃ (Kozielsk) 04.1940
Stanisław ppłk. W.P. 20.10.1898 r 09.07.1977
Aleksander ppor.W.P. 1900 r † obrona Lwowa 1921
Mieczysław por. W.P. inż. 01.01.1903 r † KATYŃ (Starobielsk) 04.1940
Karol nadleśniczy 22.04.1904 r. † rany wojenne 31.07.1945
Bolesław handlowiec 09.06.1905 r
18.06.1981
Tadeusz ppor.architekt 10.11.1906 r † w czasie wojny (?) 1939
Zygmunt ppor.architekt 04.02.1910 r Newcastle 18.07.1977
Witold por. W.P. 04.02.1912 r † KATYŃ (Starobielsk) 04.1940
Jan lekarz 27.08.1917 r † obóz niemiecki 1940
Jerzy lekarz, prof. 29.06.1919 r
06.11.1990


Losy wojenne Krystyny (Ostapowicz) Wawrzonek-Varzonek

70 lat temu we wrześniu 1939 r. Niemcy najechały Polskę i tak zaczęła się II Wojna Światowa. Każda wojna, bez względu z jakiego powodu zaistniała, na jakim terenie oraz z jakim przeciwnikiem - jest straszna, bezwzględna i przynosi zło i śmierć. Zaraz po jej rozpoczęciu 3-go września dostaliśmy rozkaz ewakuacji, jako rodzina wojskowa. Jakże inaczej byłoby, gdybyśmy mogli zostać w domu. Uniknęli byśmy wielu strasznych przeżyć, tułaczki, grabieży wszystkich rzeczy z naszego domu. Cóż, nikt tego nie przewidział.

Dwoma autami z walizkami wywiózł nas ojciec do pociągu. Była u nas wtedy akurat z wizytą babcia i pozostała z nami przez cały czas wędrówki, nie mogąc wrócić do Leszna. Pamiętam, jak płakałam w czasie ubierania się do drogi, bo chciałam ubrać moje nowe lakierki - pantofelki, a ojciec kazał ubrać buty sznurowane i płaszcz zimowy. Jaka potem byłam wdzięczna za to, gdy musieliśmy wędrować. Na dworcu ojciec nas pożegnał mówiąc, że przez noc zajedziemy na miejsce. Nigdy go już nie zobaczyliśmy.

Zajechaliśmy tylko do Mszczonowa, gdzie pociąg nasz zbombardowano i dalej już nie jechał. Było to nasze pierwsze zetknięcie z wojną. Byliśmy sami w przedziale i bardzo gorąco modliliśmy się, a wokół nas rozrywały się bomby, powstawały leje w ziemi, było głośno i strasznie. Lotnika nas bombardującego widziałam z okna pociągu. Nie wiem ile osób było w tym pociągu, ale był pełen i było kilku oficerów prowadzących tę ewakuację. Bardzo było mi ich żal, bo był to bardzo żałosny pochód (gdy nam kazano wyjść z wagonów i iść dalej piechotą) samych kobiet i dzieci w różnym wieku - od niemowląt w poduszkach do nastolatków.

Wszystek nasz dobytek został w pociągu. Dzięki przytomności umysłu mamusi, zabraliśmy ze sobą nasze płaszcze zimowe i małą walizeczkę z jedzeniem, które mieliśmy na drogę. Po wyjściu z wagonów kryliśmy się w pobliskich zagajnikach. Samoloty niemieckie latały tak nisko, że czasem było widać twarz lotnika. W tym zaskoczeniu i powstałym chaosie, kierownictwo postanowiło prowadzić nas dalej - całą tę ogromną grupę. W dzień chowaliśmy się w laskach, a nocą szli. Trwało to jakiś czas. Nie było co jeść, dzieliliśmy się między małymi dziećmi tym co mieliśmy. Był to straszny pochód i dziś, gdy pomyślę o tym, to uprzytomniam sobie całą tego tragedię, której można by uniknąć choć w części, gdyby nas nie ogarnęła panika.

Kobiety maszerowały nocą pół żywe ze strachu, zmęczone, nie znając celu, obarczone bagażami, które po drodze porzucały. Szły jak błędne, głodne, brudne, wystraszone prowadząc płaczące, głodne brudne dzieci. Wokoło słyszało się strzały, płacz matek i dzieci. Ktoś w tym obłędnym pochodzie zgubił niemowlę z poduszki, ponoć zdeptane niechcąco przez tłum w nocy.

Głęboka wiara babci i mojej mamy (która kilka miesięcy wcześniej została ochrzczona) pozwoliła na utrzymanie spokoju, braku paniki i zachowanie nadziei - co nam dzieciom się udzielało. Mamusia moja, jak pamiętam nigdy, nawet w najtrudniejszych okolicznościach nie narzekała i nigdy nie okazywała żalu za tym, co straciła. Zawsze była opanowana, pogodna i dużo nam śpiewała nasze pieśni i modliła się z nami.


W końcu oficer, który nas prowadził widząc beznadziejność sytuacji, rozpuścił całą grupę, polecając wszystkim by szli każdy na swoją rękę, gdzie chce. Postanowiliśmy wracać do domu, do Łodzi, ale akurat byliśmy blisko wsi, która znajdowała się w środku obstrzału. Z jednej strony broniące się wojsko polskie, z drugiej nacierający Niemcy tankami i artylerią. Ukryliśmy się w tej wsi. Mama wynajęła pokój u jednego z gospodarzy i tam mogliśmy się wreszcie umyć i dostać coś do jedzenia. Pamiętam, że gospodyni ugotowała nam rosół z kury, ale ku memu rozczarowaniu podała go z kartoflami, a nie z makaronem, co tak lubiłam. Mimo to bardzo mi smakował. Ogień artyleryjski i huk trwał. Wokół pożary. To było straszne, groziło nam niebezpieczeństwo w każdej chwili. W tej wsi na skraju lasku po raz pierwszy spotkałam się ze śmiercią. Umierał ranny żołnierz, który tylko prosił by powiadomić o tym jego żonę. Było to bardzo straszne dla mnie przeżycie. Pierwszy widoczny wynik wojny.

Nie pamiętam już po ilu dniach pobytu na tej wsi (której nazwy też nie pamiętam) dostaliśmy się na pociąg jadący do Łodzi - by dostać się do domu. Jakież było zdziwienie, gdy drzwi do domu zastaliśmy zaplombowane i kartkę na drzwiach polecającą nam zgłosić się na Gestapo. Mam już była chora, więc ja musiałam to zrobić. Pamiętam moje obawy, by nikt ze znajomych nie zobaczył mnie jadącą otwartym autem z gestapowcem w mundurze, aby nie pomyśleli, że mam jakiś związek z praca gestapo. Ów urzędnik otworzył nam mieszkanie (z widocznymi śladami grabieży) zrobił rewizję i zapowiedział, że gdyby ojciec wrócił, musi się zameldować na Gestapo. Zabrał ojca fotografie i poszedł.

Mamusia się już na dobre rozchorowała, a babcia ją leczyła. Musiała nas jakoś karmić tym, co znalazła w domu. Gdy mamusia wyzdrowiała zdobyła gdzieś bochenek chleba (sklepy były jeszcze nieczynne), którego smak pozostał mi do dziś. Powoli życie wracało do normy, choć wszędzie na ulicach porozwieszane były plakaty i ogłoszenia o karach za różne niedozwolone rzeczy, m.in. kara śmierci za nie oddanie posiadanie broni do pewnej określonej daty. Jakież przerażenie ogarnęło mamę, gdy robiąc porządki znalazła (i to po rewizji Gestapo) w biurku tatusia, jego rewolwer. Na oddanie było za późno. Wtedy akurat odwiedził nas pr K. Nowicki i od razu zaproponował, że się tym zajmie by rewolweru się pozbyć.


Robiło się coraz zimniej, ale już kursowały pociągi i babcia mogła wrócić do Leszna. Mama zaczęła szukać pracę, co nie było łatwe, bo wszystko jeszcze było nie normalne. Apteki zaczęły być rekwirowane przez władze niemieckie, a ich właściciele usuwani do tzw. Guberni tj. okolic pozostających pod opieką niemiecka, bo Łódź i okolice były włączone do Rzeszy. Tymczasem dzięki naszym braciom ze Zboru adwentystów dowiedzieliśmy się, że w nocy mają wywozić do obozów rodziny inteligentów z naszych bloków, w tym rodziny wojskowych.


Znów pospieszne pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i potajemna ucieczka. Tym razem z pomocą nam przyszła siostra ze Zboru (Niemka) s. Krygier. Miała ona duża kamienicę czynszową, w której dała nam mieszkanie tj. jeden pokój z łazienką na poddaszu. Był u nas wtedy stryj Zbyszek (brat ojca), który przyjechał do nas z Warszawy, skąd chciał zniknąć po powrocie z wojny. Był architektem, ale przed wojną został powołany jako podporucznik rezerwy. Razem więc uciekliśmy z wydającego się już „normalnego" życia.

Zaczynała się bardzo sroga zima. Mam już dostała pracę i pracowała jako farmaceutka w dość dalekiej od naszej dzielnicy - Chojny. Dojeżdżała tam tramwajem ze śródmieścia, gdzie mieszkaliśmy. Była to pamiętna zima 40-go roku. W pokoju mieliśmy tzw. Kanonkę - (piecyk żelazny z rurą), ale brak było opału. Zapasy węgla zostały w piwnicy poprzedniego mieszkania. W aptece też było tak zimno, że słoje pękały z zimna i mama wtedy bardzo poodmrażała sobie ręce i bardzo cierpiała.

My dzieci pozostawaliśmy pod opieką stryja. Nie wolno nam było wychodzić na dwór, szczególnie mnie - bo na ulicach Niemcy urządzali tzw. „łapanki" tj. zamykali ulicę i kto z ludzi złapanych na ulicy nadawał się do pracy, natychmiast został zabierany i wysyłany do Niemiec na przymusowe prace w fabrykach lub w gospodarstwach rolnych. Zabierano dzieci już od 14 lat. Na ulicy też nie można było mówić po polsku. Tam na piętrze czuliśmy się bezpiecznie i wychodziliśmy na podwórko z mamą w nocy, by złapać trochę świeżego powietrza.

Stryj, by nie być dla mamy ciężarem (mama pracowała na wszystkich) i by się jakoś ukryć (jako oficer) zgłosił się na ochotnika do pracy w Niemczech. Zima była trudna, bo nie łatwo było i o jedzenie. Zdobyliśmy się na odwagę wiedząc, że w naszej piwnicy były zapasy kartofli i postanowiliśmy je wykraść. Ciągle mieliśmy klucze do naszej piwnicy. Stryj dowodził całą tą wyprawą. Pojechaliśmy do naszego domu tramwajem i jakoś niepostrzeżenie dostaliśmy się do piwnicy (było tam jeszcze 5 innych piwnic) wzięliśmy nasze sanki, które tam były, załadowaliśmy kilka worków kartofli i wywieźliśmy je bocznymi ulicami. Co to była za przygoda. Nie zdawaliśmy sobie wcale sprawy z konsekwencji, jakie mogły nam grozić - w każdym razie nie my dzieci. Jakież było jednak rozczarowanie, gdy część kartofli okazała się słodka - bo zamarzły po drodze.

W Łodzi w mieszkaniu na ul. Gdańskiej przeżyliśmy aż do lata 1940 roku. Wtedy przenieśliśmy się do Łasku (miasteczko koło Łodzi), gdzie była tylko jedna apteka w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. To była wspaniała decyzja mojej mamy, bo tam było dużo łatwiej przetrwać. W tym czasie już prawie wszystkie apteki były zarekwirowane i miały tzw. zarządców. Mamusia nasza była więc w tej aptece bardzo potrzebna, bo jako farmaceutka i chemik prowadziła całe laboratorium. Wtedy bowiem dużo leków wytwarzało się na miejscu i robiło je indywidualnie na podstawie recept. Farmaceuci niemieccy byli to w większości mężczyźni i oni byli prawie wszyscy powołani do wojska, w aptekach więc siłą rzeczy musiały pracować Polki lub Polacy, a pracowali pod zarządcą niemieckim.


W Łasku czuliśmy się w odróżnieniu od Łodzi, dużo swobodniej. Mamie udało się wynająć dobre mieszkanie, nie było łapanek, były tzw. cotygodniowe targi, na których można było kupić wszystko - a co najważniejsze żywność przywożoną przez okolicznych wieśniaków i bez kartek. Wszystko było blisko i czuliśmy się bezpieczniej. Miasteczko było ładne, a moją mamę wszyscy znali i bardzo lubili, o czym przekonaliśmy się później, bo starała się wszystkim jak tylko mogła pomagać. Po jakimś czasie Niemcy jednak zarekwirowali nam jeden pokój dla swoich oficerów, a potem polecili nam się wyprowadzić (dobrze, że swoim sposobem nas nie wyrzucili w parę minut). Dostaliśmy w zastępstwie mieszkanie po dawnym sklepie rzeźniczym, dużo gorsze - jednopokojowe z kuchnią z hakami na ścianach i ubikacją na dworze. Mycie odbywało się w kuchni w miednicy. Tam we czwórkę spędziliśmy 4 lata. wojny tj. do 18 stycznia 1945 roku. Choć były to trudne lata, okres spędzony w Łasku pozostawił dużo miłych wspomnień, może dlatego, że był to okres mojej młodości.


Był to dla Polaków okres bardzo trudny. Za wszystkie przestępstwa w oczach Niemców np.: posiadanie radia czy aparatu fotograficznego groziło wywiezienie do obozu. Zabronione było chodzenie po mieście - po godzinach dozwolonych, zbieranie się w grupach na ulicach czy w domach itp. Mimo to, a może dlatego, że byliśmy młodzi - mieliśmy dużo nadziei na lepszą przyszłość po wojnie. Polakom w Rzeszy było wszystko zabronione. Żywność wydawana na kartki, tak samo ubrania i buty były na tzw. przydział tzn. były sprzedawane z ograniczeniami na tzw. bony. Młodzieży polskiej nie wolno było chodzić do szkoły. Od 14 lat musieli pracować. Dentyści mogli nam tylko wyrywać zęby, a nie leczyć.


Mimo to znajdowaliśmy możliwości spotykania się z inną młodzieżą nad rzeką w lecie kąpiąc się czy na różnych uroczystościach rodzinnych jak imieniny lub urodziny, gdzie tańczyło się przy patefonie, w pokoju z pozasłanianymi kocami oknami - gdzieś na wsi u znajomych. Adaś skończył 14 lat i mamusia po znajomości załatwiła mu pracę w banku, gdzie bardzo dobrze się sprawował jako urzędnik i był bardzo lubiany. W aptece razem z mamą pracowała jedna farmaceutka z Poznania. Dziś już nie pamiętam jej nazwiska, ani jeszcze jednej pani - technika, która sporządzała leki z recept oraz jej pomocniczki.

Moja mama miała najodpowiedzialniejszą wtedy pracę, tzw. za pierwszym stołem tj. była odpowiedzialna za wszystko co wydawała pacjentom. Musiała korygować i sprawdzać każdą receptę, bo lekarz mógł się pomylić ale aptekarz nie - on był odpowiedzialny za sprawdzenie. W Łasku był wtedy tylko jeden lekarz Polak dr Bal i chyba jeden lekarz Niemiec, tak że mama moja udzielała stale porad chorym i robiła to z całego serca tym, którzy tylko tego potrzebowali - naturalnie za darmo.

Ja wtedy już pracowałam w mleczarni. Była to wielka Spółdzielnia, naturalnie pozostająca pod zarządem niemieckim. Był to duży zakład dobrze zorganizowany, do którego zwożono mleko z całej okolicy z mniejszych zakładów. Pracowało w tej Spółdzielni bardzo dużo ludzi. Produkowano tu masło i sery. W przyległym budynku na parterze i piętrze mieściły się biura, gdzie pracowało przeszło 20 osób. Kierownikiem zakładu był wtedy tzw. "Balten Deutsch", Niemiec z krajów nadbałtyckich - był to starszy człowiek, mądry i bardzo ludzki. O ile mogłam się zorientować, nie był zwolennikiem Hitlera. Był on moim bezpośrednim zwierzchnikiem, bo ja byłam wtedy jego sekretarką.

W biurze pracowały dwie dziewczyny pochodzenia niemieckiego - reszta to Polacy. Szef był mądry, bo mając do pracy tylko Polaków wiedział, że dobrocią więcej zdziała niż strachem. Zapowiedział, że otrzymamy dodatki w naturze tzn. co tygodniowy przydział mleka i masła - jeśli to będzie zachowane w tajemnicy i nie wydamy jego. Masło było dostępne wtedy tylko na kartki dla niemieckich dzieci, a Polacy otrzymywali na przydział tylko mleko odciągane. Naturalnie nasi koledzy z wytwórni często mleko zastępowali śmietaną. Była to wielka pomoc, przy wręcz głodowym kartkowym systemie przydziału żywności.


Już wtedy dużo nauczyłam się pracy biurowej i mówiłam też dobrze po niemiecku, więc często służyłam jako tłumaczka. W Spółdzielni pracowała prawie cała inteligencja „zadekowana" na różnych stanowiskach. Był to okres kiedy na dobre zaczęło się organizować podziemie. Wszystkie próby eliminacji inteligencji polskiej budziły naturalny opór, a wychowanie patriotyczne (międzywojenne) w szkołach było pomocą do stworzenia tego oporu.


Dziś po wojnie, kiedy można już poznać historię tego ruchu i dowiedzieć się kto do niego należał; można tylko podziwiać odwagę, determinację i poświęcenie młodych ludzi, którzy tak bardzo narażali się na śmierć przez swoją odwagę i umiłowanie wolności.


Kiedy powstała Armia Krajowa (AK) i zaczęła werbować w swoje szeregi ludzi - było to robione z wielką ostrożnością, wśród uprzednio sprawdzonych ludzi i w wielkiej tajemnicy. W wielu przypadkach młodzi nie zdawali sobie sprawy na co się narażają i na co narażają swoje rodziny (obóz lub męczarnie i śmierć). Przygoda, bunt przeciw zniewoleniu, patriotyzm - to były powody do oporu.

Tylko jedna osoba, która werbowała i następna, którą werbowany potem wciągał do organizacji - wiedzieli o sobie. Reszta była tajemnicą. Domyślano się kto jest w AK, ale nikt o tym ze sobą nie mówił. Dbano bardzo nie o ilość zwerbowanych, ale o ich jakość i bezpieczeństwo całej organizacji. Gdy mnie wciągnięto, moja mama naturalnie nic nie wiedziała, ale przypuszczam, że musiała się dużo domyślać bo przygotowywała mi torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami - w razie czegoś.

W konspiracji byłam z początku kapralem. Byłam łączniczką. Zadaniem moim było przewożenie rozkazów z Łodzi do dowództwa w Łasku. Było to ułatwione bo w związku z moją pracą jako sekretarka, jeździłam często autem z szoferem do Łodzi przywożąc różne zapasy z magazynów - potrzebne do produkcji. A że mój szef był bardzo zapobiegliwym człowiekiem i umiał przekupywać swoich ziomków, dostawaliśmy to wszystko bez ograniczeń jakie wtedy stosowano. Jeździłam więc dość często, umiejąc za niego załatwić te sprawy.


Polacy mieli bardzo utrudnione poruszanie się. Nie wolno im było poruszać się bez przepustki na dalszą odległość. Ja taką przepustkę miałam na stałe z racji swojej pozycji w pracy. Jeździłam zwykle ciężarówką należącą do mleczarni (było ich dużo) z kierowcą, który na pewno też był w konspiracji i podejrzewam, był wyznaczony by mi towarzyszyć i pomagać. Był tak domyślny, że zrobił mi skrytkę w dachu szoferki na papiery. W Łodzi musiałam spotkać się z osobą, która miała mi je dostarczyć. Zwykle działo się to przy bardzo ruchliwej ulicy Piotrkowskiej, na przystanku tramwajowym. Wiedziałam tylko po jakim znaku mogłam rozpoznać daną osobę. Musiało się to odbyć z wielką punktualnością i czujnością, bo nigdy nie było się pewnym czy nie było się obserwowanym.

Wszystko udawało się dobrze i było dobrze zorganizowane, aż pewnego razu kurier nie przybył na przystanek na czas. To już było alarmem. Nie wiedziałam czy wpadł i czy nie zdradził swego zadania pod wpływem tortur i czy nie jestem obserwowana. Musiałam jakiś czas przeczekać, nie panikować bo to mogło natychmiast skierować podejrzenia na mnie i źle się skończyć. Udało mi się wtedy wycofać bez wpadki. Nie wiem, co stało się wtedy z kurierem i dlaczego nie wykonaliśmy zadania.


Pewnego razu znów wróciliśmy z Łodzi dość późno, już nie pamiętam dlaczego i nie było czasu by oddać papiery przed godziną policyjną. Miałam je więc przy sobie, a były to na bibule spisane instrukcje obchodzenia się z bronią. Niezbity dowód i pewna najwyższa kara śmierci. Nad ranem nagle obudziło nas głośne pukanie w okiennice i rozkaz, by otwierać furtkę i drzwi. Dom był otoczony przez Gestapo. Rewizja. W domu tym jeszcze na górze mieszkały dwie siostry, starsze panny z ciotką oraz 2 braci w młodym wieku. Wtedy był to chyba najstraszniejszy dzień w moim życiu, w którym to zdałam sobie sprawę z wielkimi wyrzutami sumienia, że naraziłam całą rodzinę. Zdążyłam włożyć bibuły do bucików, które włożyłam na bose nogi. Gestapo najpierw udało się na górę i tam przewrócili wszystko do góry nogami, prując sienniki i poduszki. Potem wpadli do nas i poznali moją mamę, którą znali z apteki... mama spokojnie zapytała czego oni chcą, bo ona mieszka tu tylko ze swoimi dziećmi. Mama świetnie mówiła po niemiecku, który to język znała z dzieciństwa od swojej bony. Zasalutowali i poszli. Nie zapomnę moje ulgi wtedy... Myślę, że ktoś musiał rzucić podejrzenie na nas, ale nic konkretnego nie wiedział.

Pamiętam też dzień kiedy dwóch gestapowców przyszło do szefa biura. Miał on częste wizyty z policji bo dostarczał im wszystkim masło będące wielkim rarytasem. Jakoś coś mnie tknęło i pomyślałam że mogli przyjść po kogoś z naszego biura. Po jakimś czasie wyszedł szef z pokoju i niby coś szukał w swoim płaszczu wiszącym na wieszaku w moim pokoju i kiwał przecząco do mnie głową. Znaczyło to - „nie", ale co? Czy nie po mnie przyszli, a więc po kogo? Może po kogoś z biura z góry?

Pobiegłam na górę do księgowości niby z jakimś zleceniem i powiedziałam o tej wizycie bardzo ostrożnie, by Niemki nie wzięły tego jako ostrzeżenie. Okazało się, że jeden z naszych pracowników Boguś wiedział, że to jemu może coś grozić i zdążył „zniknąć"... Potem dowiedzieliśmy się, że znalazł się bezpieczny w Guberni. I tu znów ostrzegł mnie mój szef kiedy raz mnie wziął na rozmowę i ostrzegł, bym nie korespondowała z nikim a szczególnie z Guberni - bo moje listy są sprawdzane. Korespondowałam wtedy z Krysią Buzek i innymi. Sprawdzano nas wtedy wszystkich, a szczególnie pracowników Mleczarni, bo już kilku kolegów uciekło wtedy do Guberni.

Tuż przed końcem wojny dla nas w Łasku - 17 stycznia 1945 roku wieczorem (mama z Ewunią spały wtedy na dyżurze w aptece) mój kolega powiedział żebym się przygotowała, bo na drugi dzień rano zabiorą mnie i odprowadzą do lasu. Dostali „gryps", że jestem w niebezpieczeństwie. Przypuszczam, że osoba która wiedziała, że jestem w konspiracji musiała pod wpływem tortur, mnie zdradzić. To była straszna noc, bo musiałam powiedzieć o wszystkim mamusi.


Tymczasem co za osłupienie, rano zobaczyliśmy Niemców uciekających w popłochu. Zaczęło się bombardowanie dróg wojskiem i autami uciekających Niemców. Bombardowali Rosjanie. Ulice i szosy prowadzące do Łodzi i Piotrkowa były zapchane taborami i autami uciekinierów. Miasto zaczęło się palić. Było to 18 stycznia, dzień straszny, taki jaki widziałam niedawno przedtem we śnie. Biegłam z pracy szosą, dookoła miasta bo nie było możliwości przedostania się ulicami do domu. Mamusia z Ewunią wróciły rano do domu (bo mama miała mieć wolny dzień) ale widząc, że zaczyna się ucieczka, wróciła z nią do apteki mówiąc, że może tam być potrzebna do pomocy ludziom. Zatrzymywałam je mówiąc, miałam dziwny sen ale mamusia odpowiedziała przysłowiem:- „sen mara, a Bóg wiara".

Poszłam i ja do Mleczarni, a w domu zostali tylko Adaś i Ola nasza kuzynka (15 lat), którą mamusi udało się wydobyć z obozu w Pruszkowie, gdzie dostała się po powstaniu warszawskim. Gdy przybiegłam do domu, cały Łask już płonął od bomb i wybuchów amunicji trafionych aut. Wtedy nastąpiła przerwa w bombardowaniu i Adaś postanowił pobiec do apteki po mamusię i siostrę. Był bardzo mroźny dzień, śnieg leżał na ulicach - ciemno było od dymu. Przebiegł wtedy koło leżących zabitych na ulicy - nie wiedząc, że wśród nich były te, których szukał. Dopiero w powrotnej drodze, gdy dowiedział się, że mamusia też skorzystała z przerwy w bombardowaniu - zauważył obydwie leżące zabite. Mamusia miała tylko mały znak na czole, Ewunia zaś całą twarzyczkę zmasakrowaną.

Gdy Adaś przybiegł do domu z tą nowiną, pamiętam tylko jego okrzyk: „Krysiu, nie bluźnij". Wtedy oprzytomniałam, choć niewiele z tego pamiętam - byliśmy wszyscy w takim szoku. Wiem tylko, że pod koniec dnia zwozili wszystkie zamarznięte trupy na stos na cmentarzu. Wiem, że dobrzy ludzie i moi koledzy z pracy zrobili dużą trumnę na dwie osoby dla mamy i Ewuni i pochowaliśmy je w czasie gdy trwały dalsze bombardowania. Pamiętam jak stałam nad grobem przy ich zakopywaniu... kto wszystko to zrobił, do dziś nie wiem, tak jak nie wiem i nie mogłam się dowiedzieć, kto się nami całą trójką zajął. Kto nas wywiózł z opustoszałego wtedy Łasku gdzieś na wieś do dobrych ludzi, którzy nas trzymali i karmili. Do dziś nie wiem, komu zawdzięczam tak wielką miłość, troskę i przysługę, za którą nie mogłam się nawet odwdzięczyć.

Po jakichś 2 tygodniach powróciliśmy do domu, który znaleźliśmy częściowo zbombardowany i znów przyszli nam z pomocą znajomi dając nam mieszkanie w ich domu, które pozostawili uciekający Niemcy.

/fragmenty z wspomnień Krystyny Ostapowicz - Wawrzonek (Varzonek)/
Opracowanie: Bogusław Kot i Cezary Niewiadomski

Komentarze

Anonymous (Wojciech) 13 years ago *

Mam pytanie, czy dwa zdjęcia osoby w mundurze przedstawiają Artura czy Mieczysława?